|
|
|
str. 1 | 2
| 3 | 4 | 5 |
6
|
Wspomnienia wojenne Tadeusza Rumana, pierwotnie opublikowane w "Biuletynie IPN" pod tytułem "Z pomocą walczącej Warszawie".
Lwów – Brygidki
Przywieźli nas do Lwowa około stu osób. W Brygidkach siedziałem trzy miesiące. Ale
cały czas pod innym nazwiskiem. W dokumentach byłem o dwa lata młodszy, bo bardzo
młodo wyglądałem. Nazywałem się Żak Kazimierz Piotrowicz. Prawie już zapomniałem
swoje prawdziwe nazwisko, tyle razy musiałem powtarzać, że mam na imię Kazimierz,
ojciec był Piotr, więc Piotrowicz, a na nazwisko Żak. Sowieci ciągle nas przesłuchiwali,
żeby dociec, kto jest naszym dowódcą, koordynatorem. Ale ja udawałem, że w ogóle nie
rozumiem o co chodzi i nie znam ich języka. To dali tłumacza, Ukraińca, który znał polski.
On zaczął coś mówić o podziemiu. Ja nie czekając, co będzie dalej, odpowiadam: „Tak,
to było moje marzenie, zawsze chciałem zobaczyć, jak wygląda kopalnia, ale nigdy nie
miałem okazji”. On krzyczy: „Nie o kopalnię chodzi!” i tłumaczy mi, co to jest podziemna
armia. Ale słyszę, jak do Rosjanina mówi, że jestem „durak”. A o to mi przecież chodziło.
Chersoń, Starobielsk, Charków
Sowieci nie byli jednak tacy naiwni, jak mogło się wydawać. Wywieźli nas do Rosji, do
Chersonia, nad Morzem Czarnym. Pamiętam, że raz spadł tam śnieg. Było to niezwykłe, bo tam
bardzo rzadko zdarza się śnieg. Na pojedynce [w jednoosobowej celi] było nas osiemnastu. Było
ciasno, spaliśmy na podłodze z podkulonymi nogami, jak jeden się przewracał na drugi bok, to
wszyscy się musieli się przekręcić (kiedy znalazłem się w Anglii, jeszcze długo miałem na skórze
czarne odgniecione ślady od tego leżenia na betonowej podłodze). Z tego Chersonia przewieźli
nas do Starobielska – wkrótce po tym, jak zabrali tych, którzy zostali straceni w Katyniu. Tam był
taki klasztor czy cerkiew. Z ambony wyczytali mi wyrok – 15 lat ciężkich robót. Zawsze wozili nas
pociągiem towarowym, a tu po kilku dniach powieźli nas pasażerskim, z zakratowanymi oknami.
Strażnikom nie wolno było z nami rozmawiać, ale jeden otworzył drzwi i pyta, czy ktoś był
w 1939 r. – a to był już 1941 r., koniec maja – w wojsku, jak Niemcy napadli na nas. Dwóch
czy trzech przyznało się, że byli. – „A co wy myślicie o niemieckich żołnierzach?” – pyta. Mówią,
że niemiecki żołnierz jest zwykle zdyscyplinowany, armia dobrze wyposażona. A on mówi: „Ale
sowiecki jest lepszy”. Wyczuliśmy, że coś się dzieje, skoro on tak porównuje te armie. Dojechaliśmy
do Charkowa. Tam było takie rozdzielcze więzienie. Siedziało tam z 20 tysięcy ludzi.
W mojej celi było 241 osób. Dzień spędzaliśmy na stojąco, czasem można było usiąść. W nocy,
jak się leżało na podłodze, to tak samo jak wcześniej – jak śledzie w beczce.
Nagle przychodzi naczelnik więzienia i mówi, że 22 czerwca wybuchła wojna i teraz, jeśli
tylko będą jakieś rozruchy, to „trojka”. Wytłumaczył, że „trojka” to znaczy: trzy osoby w ciągu kilku
minut idą na rozstrzelanie. Oczywiście, nie było żadnych rozrób ani krzyków. Byliśmy tam około
trzech tygodni. Któregoś dnia nagle biorą z cel wszystkich Polaków na górę, na strych. Można
było spacerować, tak jak w hotelu. Chyba osiem dni trzymali nas na tym strychu. Potem znowu,
bez żadnych wyjaśnień, o co chodzi, z powrotem do cel, ale nie do tych samych co wcześniej.
Śmierć czy wolność
Ja poszedłem do pojedynczej celi. Było tam już dwóch Moskali, chyba więźniów politycznych.
Siedzieliśmy tam kilka dni. Słychać było już artylerię, bo przecież zbliżali się Niemcy.
No więc ja mówię, że ten kolos, Stalin, już się wali. A oni na mnie naskoczyli we dwóch.
Mówię im: „Wy chyba żartujecie, polityczni więźniowie?”, a oni: „Nie, bo tyś obraził naszego
wodza”. Nic z tego nie mogłem zrozumieć. Za dwa czy trzy dni transport. Zawsze jak
zabierali transporty albo wzywali na przesłuchania, to przychodził żołdak i pytał się: Na
bukwu B czy Na bukwu Ż. Nie wymieniali nazwiska, tylko każdy, kto na tę literę miał
nazwisko, musiał wyjść przed celę. A przesłuchania były cały czas, moja teczka była bardzo
gruba. Na początku na stole leżały papierosy, zapałki, kazali się częstować. Zawsze zapalałem
jednego, gasiłem i chowałem do kieszeni, potem drugiego. W ten sposób zawsze
miałem jeden, dwa papierosy ekstra. Po mojej rozmowie o Stalinie przyszli i zabrali tych
dwóch Moskali. Trzy dni później raniutko drzwi się otwierają i słyszę: Na bukwu Ż. Tylko ja
byłem, Żak Kazimierz Piotrowicz. Słucham, czy otwierają inne drzwi – nie.
Podczas przesłuchania mówią mi, że tamci Moskale opowiedzieli, jak się wyraziłem
o Stalinie. I teraz idę na „trojkę”. Kiedy klucznik prowadził, trzeba było iść dwa kroki przed
nim, ręce mieć z tyłu i patrzeć na swoje stopy. Pytam go: Grażdanin, towariszcz, ja idu na
trojku? On mówi: Ja nie znaju. Ale odpowiedział grzecznie, nawet nie kopnął. Mówię więc
dalej: „Powiedz mi, ja przecież mam tylko parę minut życia jeszcze”. – „Ja nie wiem”.
Byłem święcie przekonany, że jeśli on na mnie nie krzyknął ani mnie nie kopnął, to idę na
rozstrzelanie. Co czułem? Nic, kompletnie nie myślałem, mój mózg jakby był zupełnie
wyłączony. A on wprowadza mnie do naczelnika. Ten grzeczny, jak zawsze, papierosy od
razu. Patrzę przez okna, tam był malutki park, w którym wisiała bielizna. I on mówi: „Czy
wiesz, że zawarliśmy z gen. Sikorskim i z panem Churchillem pakt? Będziemy walczyć ze
wspólnym wrogiem”. Bierze moją teczkę i wielkimi literami pisze: Oswobożdiennyj. Mówi:
„Żak, za jeden, dwa dni będzie transport i pojedziesz do polskiego wojska”. A ja mu mówię
– jaki byłem strasznie głupi, jakaś ambicja mi kazała to powiedzieć – że tam, w tej
teczce są same kłamstwa, że nawet nazwisko mam inne. Powiedziałem to z triumfem, bo
jak nas zaaresztowali, to nam mówili, żeby zawsze mówić prawdę, bo NKWD to nie tak jak
Scotland Yard, „my w NKWD wszystko wiemy”. On tak na mnie popatrzył, w jednej chwili
zdałem sobie sprawę ze swojej głupoty, przecież u nich życie człowieka znaczy tyle co życie
muchy. Ale on mówi: „Ja bym zostawił Żak; dopiero jak będziesz u swoich, zmienisz, bo
mogą być komplikacje”.
|
|
|