301.dyon.pl




Lotnicy

Biografie

Wspomnienia

Inne teksty








str. 1 | 2 | 3


Operacja "Most", czyli 35 minut pod okupacją.

Dajemy umówiony sygnał dolnym światłem i tuż przed nami prawidłowo odpowiada nam latarka. Zataczamy szeroki krąg. Ma się zapalić ognisko, od którego kilometr, na kierunku prawie dokładnie od wschodu na zachód, będziemy lądować. Zanim zawinęliśmy pełne koło - ogień się rozpalił. Moja rola w powietrzu skończona, poza machinalnymi czynnościami.

Ted podchodzi do lądowania, wypuszczamy podwozie, wypuszczamy klapy. Dochodzimy do ziemi, ale gdzie tam! Dakota niesie się, a tu na nas walą drzewa. W górę! Chowamy podwozie, wciągamy stopniowo klapy. Ted robi pełne okrążenie, przymierza się z dalszej odległości. Znów w dół podwozie, w dół klapy. O małośmy nie siedli i pola by nam zbrakło. W górę! Chyba otarliśmy się o czubki drzew. Ki diabeł? Patrzę na Teda, ale za ciemno, bym coś wyczytał z jego twarzy. Nie odzywam się, on wie co robi. Powtarzamy wszystko jeszcze raz. Nie odzywam się, on wie co robi. Powtarzamy wszystko jeszcze raz. Teraz podchodzimy niziutko, prawie od samego ogniska można zamknąć gaz i maszyna powinna klapnąć na ziemię.

Chyba w połowie od ognia do lądowiska Ted gaz zamyka. Dakota szybuje prawie nie tracąc szybkości. Łup! koła namacały grunt, ale toczymy się z zawrotnym pędem. Ted zapiera sie w hamulce, z wolantem na brzuchu. W światłach naszych reflektorów mkną nam drzewa na spotkanie. Instynktownie naśladuję ruchy pilota. W mózgu zupełna pustka i dech w piersiach zaparty.

Zdawało mi się, że staneliśmy nosem w zagajniku. Było jeszcze kilkanaście metrów przestrzeni, bo zakręciliśmy bez uszkodzenia skrzydła.

Zgodnie z umówiona procedurą, kołujemy na miejsce startu, skądeśmy lądowali, nie gasząc reflektorów. Ustawiamy się przepisowo i wysiadam z maszyny. Ani żywej duszy, a przecież tu mieli nas czekać pasażerowie do zabrania z Polski. Wychodzę poza skrzydło i od razu czuję, że coś nie jest jak być powinno. Swąd wlokącego się po ziemi dymu. Skąd? I naraz wiem dlaczego Ted nie mógł wylądować. Toż to dym z zapalonego dla nas ogniska! Wylądowaliśmy z wiatrem.

Ale gdzie tu jacyś ludzie? Mijają minuty, wreszcie biegnie ktoś do nas z końca, gdzieśmy omal kości nie połamali. Powinienem być wzruszony, bo przecież po bez mała pięciu latach stoję na mojej rodzinnej, polskiej ziemi. Zapewne nie ochłonąłem jeszcze z osłupiałego zapatrzenia się w pędzące mi w oczy drzewa i jestem tylko zdolny myśleć o zleconym nam zadaniu.

Podbiega wojak w cywilu, chce mnie ściskać, coś bezładnie wykrzykuje, a wita, a polski lotnik, a cud z nieba...

- Gdzie ludzie? - I musiałem powtórnie wrzasnąć nim się uspokoił. - A o tam, w stodole czekają - pokazuje w drugi koniec pola. - Co znaczy w stodole? Na co czekają? - Ryczę. Nie wiem skąd mi się złość wzięła, bo nigdy się nie unoszę. - Wiatr się zmienił, na starcie czekają.

Ted, Bill, Jock i obaj skoczkowie też wyszli z maszyny. Mówię jak sprawa stoi i decydujemy, że lepiej tu na pasażerów poczekać, z nimi dokołować do startu i bez zwłoki w powietrze. Złość mi przeszła, przepraszam rodaka za krzyki i proszę niech szybko da znać tamtym w stodole, że tu się będą ładować. Pobiegł aż mi go się żal zrobiło, bo co dopiero do nas przygalopował i ledwo dech łapał.

Nam pozostało czekać. Podchodzi do mnie skoczek, którego o srebrną flaszkę prosiłem i daje mi dwie - swojego kolegi też - pełne. Słabi obaj w angielskim, więc mnie proszą, żebym załodze za nich podziękował. Przeto dziękuję, ściskamy sobie kolejno ręce i dalej czekamy. Wtem przypominam sobie polską ziemię, dobywam pokrowiec zza pazuchy i dawaj skrobać skutą mrozem glebę.

Wreszcie słychać w oddali głosy ludzi nie w pośpiechu. Ted znacząco patrzy na zegarek. Ja też. Już ponad dwadzieścia minut jesteśmy na ziemi, a tamci się wloką i jeszcze ich nie widać. - Prędzej panowie! - drugi raz w złości.

Przycichli, ale tupotu biegnących nie słychać. Minuta, dwie i zaczęli się z mroku wyłaniać, w zasięg reflektorów Dakoty. Spora grupa, dwunastu, może z pietnastu. Najpierw dawaj! z nami się witać, potem żegnać między sobą. Blisko pół godziny już minęło. Wsiadła załoga, pomogła wejść pasażerom. Ja na końcu, nikogo nie znam, ale liczę, żeby było pięciu.

Ted dodaje gazu, a Dakota nic, więcej gazu - ani drgnie. Obaj podejrzewamy to samo, z zewnątrz dają nam jakieś znaki. Wychodzimy z maszyny i rzeczywiście: ziemia z wierzchu ścięta nocnym przymrozkiem, głębiej była grząska. Pod ciężarem maszyny, koła wgniostły się w grunt ładnych parę cali. Co robić? Jedni radzą, że trzeba posłać po łopaty, jakieś deski, inni już się zmawiają, co zrobić z samolotem i jak nas zamelinować.

- Niech ktoś skoczy po łopaty, a my jeszcze spróbujemy o własnych siłach.

Wracamy na swoje miejsca. Ted dodaje gazu powoli, do pełnych obrotów i przez próg "boosta nagłej potrzeby". Pomagam mu trzymać wolant na brzuchu, żeby się Dakota ogonem nie nakryła, cały kadłub dygoce... wyjdzie, nie wyjdzie... wyszła! Zaczyna się toczyć, coraz szybciej, na złamanie karku, bez zatrzymania w zakręcie pod wiatr - ile mocy w silnikach!

"Skocza" skoczków wypiliśmy z załogą nad Adriatykiem. Za nami wschodziło słońce...


15/16.IV.1944

Startowało 12 samolotów: 3 polskie i 9 brytyjskich, w tym 1 w operacji typu "Most". Wykonano 3 operacje zrzutowe, wszystkie przez polskie załogi na placówki: "Niecka", "Paszkot" i "Sosna" oraz operację "Most" przeprowadzoną przez załogę brytyjską z udziałem polskiego II pilota.

Operacja z lądowaniem samolotu "Wildhorn I" - "Most nr 1"; dowódca F/L E. Harrod (II pilot i oficer łącznikowy kpt. pil. Bolesław Korpowski). Samolot lądował na lądowisku "Bąk", położonym 16,5 km. na południowy wschód od stacji kolejowej Lublin-miasto i 4 km. na północny wschód od Bełżyc, koło wsi Matczyn. Lądowanie zakończyło sie pomyślnie, pomimo że było wykonane z wiatrem. Dakota przebywała na lądowisku przez 35 minut. Start udał się przy drugiej próbie, przy czym samolot nadużył mocy silników.

Odlecieli z Kraju do Włoch:

ppłk dypl. Ryszard Dorotycz-Malewicz, ps. "Strzemię", "Roch", "Hańcza",
por. Andrzej Pomian, ps. "Dowmunt",
gen. bryg. Stanisław Tatar, ps. "Turski", "Tabor",
red. Zygmunt Berezowski, ps. "Zyzio", "Oleśnicki", emisariusz Stronnictwa Narodowego,
Stanisław Ołtarzewski, ps. "Stafan Stanisławski", z DR.

Samolot wylądował w Brindisi o godz. 5.45. Baza nadesłała specjalne wyrazy uznania dla dowódcy radiostacji nr 28, obslugującej lądowiską "Bąk". Był nim cichociemny, sierż. "Oko" (Piotr Nowak).

źródło:  Bolesław Korpowski, "Śmigłem i piórem", Polish Art Fundation, 1990, Victoria.


cofnij
str. 1 | 2 | 3





Jedynka | Lotnicy | Biografie | Wspomnienia | Fotografie