|
|
|
str. 1 |
2 |
3
|
Wysokość 7500. Nic mi to nie mówi. Maszyna aczkolwiek nieregularnie, ale wciąż gwałtownie spada. Nie jest to ani
korkociąg, ani pika, ani regularna spirala, jest to coś pośredniego, jakaś dziwna kombinacja tych trzech.
Wysoskość 7000. Uświadamiam sobie, że jeśli mamy razem z radiotelegrafistą wyskoczyć, to może dać rozkaz teraz,
natychmiast, gdyż wprawdzie przypiął już pewnie spadochron, ale zanim wyskoczy i umożliwi mi wydostanie się z kadłuba,
stracimy jeszcze wiele wysokości.
Wysokość 6500. Z drugiej strony wiem, że wiatr wieje w kierunku Anglii. Jeżeli wyskoczymy, to i tak nie będziemy
mieli szans, aby żeglując ze spadochronem, dostać się przynajmniej na środek Kanału, gdzie ewentualnie jakaś
angielska łódź patrolowa moglaby nas wyłowić.
Wysokość 6000. Wiatr wieje wgłąb Francji, zatem - niewola.
Wysokość 5000. W pewnej chwili w słuchawkach słyszę głos pilota: "- Zaczekaj, za chwilę ci wyjasnię". Odetchnąłem.
Idziemy jeszcze chwilę w dół, ale czuję, że pilot panuje już nad maszyną. Nagle pilot wyrywa gwałtownie maszynę
z wiązki reflektorów. Ogień dział słabnie, a pilot wyrównuje płatowiec. Spoglądam na busole. "- Roman, lecimy w głąb Francji.
Przyjmij kurs 360" - mówię. "- Rozumiem, ale skręcić narazie nie mogę" - odpowiada pilot. Mija jedna minuta i druga...
wreszcie zauważam, że strzałka busoli zaczyna się powoli obracać. Skręcamy na podany kurs. Teraz następuje do rozwiązania
problem, czy krążyć to czas jakiś w rejonie stosunkowo słabego ognia i nabrać wysokości, by zmniejszyć ryzyko zderzenia z
ewentualną zaporą balonową i stosunkowo bezpiecznie przejść ponad skoncentrowanym ogniem obrony wybrzeża, czy też
natychmiast przyjąć kurs powrotny, ryzykując prześlizgnięcie się na małej wysokości. Wybieramy to drugie. Jesteśmy
bardzo zmęczeni a nabieranie wysokości potrwałoby czas jakiś. Obserwując zgrupowania ogni, wybieramy punkt
stosunkowo najwygodniejszy i tam pilot kieruje maszynę.
Po ustaleniu dokładnej pozycji i podaniu powrotnego kursu, pytam pilota, co było przyczyną tak gwałtownej utraty wysokości.
"- A nic" - zaczął opowiadanie - "kiedy Jasio (radiotelegrafista) otworzył ogień i ja chciałem nieco postrzelać.
Włożyłem maszyne w pikę, ale widocznie była zbyt głęboka, bo mi szybe reflektora z płata wysadziło. Sztuczny horyzont,
żyro i wszelkie inne zegary roztańczyły mi się zupełnie. Wyjrzałem więc z kabiny żeby się połapać w sytuacji i w tej
chwili oświetliły mnie reflektory. Nie mogłem się z nich wydostać. Kiedy się wyrwałem i już zacząłem trochę widzieć,
chwyciły nas znowu i tak ze trzy razy... "- Czemu żeś przynajmniej nic nie powiedział, że ty i maszyna jesteście
w porządku" - pytam. "- Chciałem, ale ręce miałem zajęte a mikrofon wisiał nie przypiety do hauby". "- No to masz
szczęście, żeśmy ci nie powyskakiwali. Niewiele brakowało a byłbys sam wracał" - rzuciłem cierpką uwagę. Dzieląc
się wrażeniami niedawnych przeżyć, osiągamy brzeg Anglii. Z głębi mrugają przyjaźnie bikony.
Kto chociaż raz zmęczony wracał w nocy z wyprawy bombowej, ten wie, że bikony mrugają naprawdę przyjaźnie.
Zwłaszcza między nimi jest jeden, o którym wielu z nas marzyło przez długie wieczorne godziny, wlokąc się gdzieś nad
ogromną przestrzenią kontynentu lub Morza Północnego: to bikon własnego lotniska.
źródło: "Skrzydła. Wiadomości ze Świata", nr 11/373, 1941 r.
|
|
|