|
|
|
str. 1 | 2 |
3
|
Mrok gęstniał w miarę jak zbliżaliśmy się ku południowi Anglii. Gdzie niegdzie zapalały się bikony świetlne,
mrugając do nas przyjaźnie. Po pewnym czasie osiągneliśmy punkt wyjściowy z Anglii, wchodząc na Kanał La Manche.
Ściemniało zupełnie. Nad nami z prawej strony świecił wąski róg księżyca, rzucając blade światło na powierzchnię
wody. Cisza była po obu stronach Kanału. Zostało nam jeszcze kilka minut drogi do celu. Wpatrując się w niebiesko-szerą
otchłań wysokości, dostrzegłem w pewnej chwili zarys linii brzegowej postrzepionej basenami portu Boulogne.
Jesteśmy w rejonie celu. Mówię pilotowi, żeby zrobił skręt we wskazanym kierunku, a sam podczołguję się do celownika,
aby nastawić potrzebne elementy. Zbliżamy się do portu. Nagle gdzieś w dole zapala się jeden reflektor, potem
drugi, trzeci, kilkanaście, później coraz więcej i więcej. Pilot robi okrążenie nad celem, żebym mógł naleźć cel
do bombardowania. Nie jest to wcale łatwe, gdyż teren pod nami wygląda jak jakaś sino-niebieska masa pełna
ciemniejszych plam. Nareszcie w świetle księżyca błysnęły prostokąty basenów portowych.
"- Skręć w lewo, otwórz drzwi bombowe i nalatuj. Basen nr 5 będziesz miał przed sobą" - rzekłem do pilota. Przywieram
twarzą do celownika, starając się nie zgubić zaobserwowanego punktu. "- W lewo... w lewo... jeszcze... stop. Wyrównaj...
dobrze!" - naprowadzam pilota. Otwierają do nas ogień. Jakby ktoś w noc świętojańską tysiące ogni zapalił.
W dole, nie dosięgając naszej wysokości, setki czerwonych poscisków tryskają w powietrze, tworząc żywą mozaikę barw.
Rzadziej, gdzieś w głębi, poprzedzane potężnym błyskiem, odrywają się wielkie białe kule, które zdają się biec całkiem
wolno w naszym kierunku. Mijają nas i pękają gdzieś wysoko. Zdaje się, że możnaby je jak piłki dziecięce chwytać
w dłonie. To ogień ciężkiej artylerii. Z pośród tego wyrasta potężny las reflektorów, których smugi, jak konary
drzew wiatrem kołysane, chwieją się dziwnie nieregularnie na wszystkie strony.
Wybrany przeze mnie punkt celowania posuwa się wolno po nitkach celownika, dochodząc tuż, tuż do momentu, w którym
mam zwolnić wyrzutnie bomb... Nagle blask reflektora maznął jak pędzlem po maszynie, oślepiając mnie na chwile.
"- Zawracaj. Cel uciekł. Powtórzymy nalot" - mówię do pilota. Znowu zaczyna się nalatywanie, lawirując wśród coraz
bardziej zacieśniających się wokół nas reflektorów. Naprowadzam pilota: trochę w prawo... spoziomuj maszynę...
w prawo... spoziomuj... spoziomuj. Dobrze. UWaga, bomby!
Na tle białych smug reflektorów ciemne, grube sylwetki bomb gonią jedna drugą. Walą w dół i nikną w niebiesko-szarej
otchłani. Żeby mnie tylko znowu nie oświetlili, jak wybuchać będą. Żebym mógł widzieć... żeby trafiły... żeby... bach,
bach, bach, bach, bach. Kolejne pomarańczowe błyski wybuchu przecinają basen portu. "- Oto nasza odpowiedź, a tam w
basenie wasze przygotowania do inwazji" - pomyślałem. "- Zamknij drzwi bombowe, możemy wracać. Kurs 010" - mówię
do pilota. W tej chwili za moimi plecami odzywa się karabin maszynowy. To radiotelegrafista "poganiał kota" po
reflektorach. Leżę wciąż jeszcze przy celowniku, obserwuję ziemię. W pewnym momencie wiżaka reflektorów krzyżuje
się na naszej maszynie i gaśnie. W nastepnym momencie błysk serii. Samolot, jak zraniony ptak, podrywa się
gwałtownie w górę, poczem wali się na skrzydło i idzie piką w dół. "- Co jest Roman?" - pytam pilota. Nie ma odpowiedzi.
Błyskawicznym ruchem przypinam spadochron. "- Co jest Roman?" - pytam powtórnie. Znowu bez odpowiedzi. Obliczam wysokość:
przedtem byliśmy na 9000 stóp teraz pewnie będzie jakieś 8500. Chcę koniecznie zobaczyć pilota - co się z nim dzieje.
Niestety - konstrukcja Battla nie pozwala mi na to. Oparcie od siedzenia zasłania go całkowicie, pozwalając mi tylko przez
wąską szparę między tym właśnie oparciem a ścianą kabiny dojrzeć nogę wyprężoną na orczyku sterów i rękę zaciśniętą
na manetce gazu.
|
|
|